kapadocja - 2010-10-09 18:06:41

Metalowe koła pociągu zgrzytnęły o wysłużone szyny i zamarły z przeciągłym piskiem oznajmiając przybycie „przyspieszonego”, spóźnionego tylko pół godziny
z Krakowa. Dworzec był prawie pusty, jeśli nie liczyć stałych lokatorów. Aby formalności stało się zadość, znudzona spikerka o wątpliwej dykcji ogłosiła nosowym głosem przez megafon, że:
- pciąg przspszny z gruerith stoi na peronie pierwszym. – powtórzyła swoją frazę, za drugim razem równie skutecznie co za pierwszym zatajając startową stację pociągu. Skład świecił pustkami; Polskimi Kolejami Państwowymi („ważne, że jadę”)  jeździli chyba tylko desperaci i niezmotoryzowani studenci. Z ostatniego wagonu wysiadł mężczyzna wysoki, postawny,
o nienagannej sylwetce ćwiczonego „pajączkiem” dziecka. Postawił kołnierz ciemnoszarego płaszcza, nacisnął głębiej na oczy niemodny już od dobrych trzydziestu lat kapelusz i osłonił od wiatru chybotliwy płomień, który pojawił mu się pomiędzy palcami po otworzeniu benzynowej zapalniczki. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dymem
i dopiero teraz rozejrzał się po opustoszałym peronie. Jesień powoli zaczęła przegrywać bitwę z nadchodzącą zimą; póki co obie pory roku poszły na kompromis i umilały ludziom życie lodowato zimnym deszczem tak drobnym, że właściwie przybierał postać uciążliwej, przemaczającej wszystko w ciągu chwili mgły. Wiatr jeszcze raz zadął wzbijając nad ziemię foliowe reklamówki, w tym mieście nie wiedzieć czemu zwane „zrywkami”, papierowe torebki po frytkach i masę innych śmieci. Zdawał się mieć przy tym niesamowity ubaw. Zwłaszcza upodobał sobie jakąś wilgotną gazetę, którą uparcie próbował wyszarpać spod oparcia dworcowej ławki, jednak ta trzymała się mocno. W końcu skapitulowała, pozostawiając ostatnią stronę w szparze między deskami i odleciała wykonując skomplikowane piruety na tle różowawego, zasnutego kłębiastymi chmurami nieba. Mężczyzna odprowadził ją wzrokiem, wyjął z ust zwilgotniałego już papierosa i ruszył wolnym krokiem wzdłuż peronu czwartego, który wychodził bezpośrednio na dwa przystanki autobusowe, nieodnawiany od kilkunastu lat hotel oraz rząd budek z frytkami, których spożywanie było równie nieszkodliwe, jak picie paliwa lotniczego, ale tubylcy byli chyba przyzwyczajeni i mieli w sobie coś z saren (najprawdopodobniej żołądki, bo figury niekoniecznie), ponieważ pomimo późnej godziny tłoczyli się niestrudzenie przed blaszakami, z których bił smród palonych starym olejem ziemniaków. Przybysz relacji Kraków – Częstochowa minął ich obojętnie, ulica Piłsudskiego rozszerzyła się i wlała
w Aleje.
- Panie kierowniku! – przepity głos wyrwał przechodnia z zamyślenia. Odwrócił się powoli unosząc brwi. Przed nim stał człowiek w średnim wieku, o twarzy pobrużdżonej siecią zmarszczek jak egipskie pole kanałami irygacyjnymi, ogorzałej, z czerwonymi pajączkami wystających żyłek na zmarzniętych policzkach i nosie, okolonej skudloną, posiwiałą brodą, przywodzącą na myśl runo zdechłej owcy i równie wątpliwie pachnącą. Bezdomny uśmiechnął się nierównymi, spróchniałymi zębami niemalże całkowicie skrywającymi się pod pożółkłym od papierosowego dymu wąsem, zmarszczki wokół jasnoniebieskich oczu ułożyły się w całkiem sympatyczny wzór. Potarł brudną ręką zakrytą wełnianymi rękawiczkami
z poobcinanymi palcami czapkę i przyjrzał się z nadzieją żebrzącego psa zaczepionemu przez siebie człowiekowi.
- Panie kierowniku, dołożyłby pan się. – niepewnie wyciągnął otwartą dłoń w kierunku człowieka w kapeluszu. Tamten sięgnął za połę płaszcza i, co najbardziej zdziwiło bezdomnego, wyciągnął portfel.
- Do czego mam ci się dołożyć?
- Na winko brakło…
- Dlaczego kłamiesz? – bezdomny miał na twarzy wypisany wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
- Bo jak powiem, że potrzebuję na chleb, to i tak mi nikt nie uwierzy… - szepnął zgodnie
z prawdą.
- Trzymaj – mężczyzna w prochowcu podał mu pięćdziesięciozłotowy banknot, czym osiągnął efekt absolutnego bezruchu u obdarowywanego. Niebieskie oczy miały ochotę wyskoczyć z orbit, otwarta szczęka, gdyby mogła, to roztrzaskałaby się o popękane płytki chodnika. Ręka postanowiła chwilowo przejąć dowodzenie nad operacją „zdobywamy kasę”
i sięgnęła wolno, jak po jadowitego pająka, w stronę niebieskiego papierka. Kazimierz Wielki jeszcze chyba nigdy nie cieszył się takim zainteresowaniem, jak teraz. Gdy bezdomny był już w stanie oderwać wilgotne oczy od oblicza ostatniego z Piastów i chciał drżącym
z niedowierzania głosem podziękować swemu darczyńcy okazało się, że przed nim nie ma już nikogo. Rozejrzał się w obie strony, ale nigdzie nie dostrzegł wysokiego jegomościa
w szarym płaszczu i niemodnym kapeluszu. Tylko wiatr urządzał sobie wyścigi śmieci na mokrym chodniku.

Aleje zmieniły się, odkąd był tu po raz ostatni. Odkąd widział ją ostatni raz… Odkąd nie miał już poczuć pięknego zapachu jej włosów… Odkąd nie miał już ujrzeć jej pięknych, błękitnych oczu okolonych gęstą firaną czarnych rzęs… Odkąd nie miał już usłyszeć jej perlistego śmiechu… Odkąd go zdradziła, Kunegunda… Odkąd zginął. Tak, to było dokładnie
w tym miejscu. Spojrzał w górę na odrestaurowaną kamienicę, oświetlaną różnobarwnie przez migające światełka telebimu umieszczonego po przeciwnej stronie ulicy na szarym budynku kina. Przejechał nocny tramwaj, potocznie tutaj, jak usłyszał u stojących na przystanku podchmielonych młodzianów, zwany „darmówką”.
- Czemu darmówka? – zdziwił się i postanowił rozwikłać tę nie wartą zachodu zagadkę
- Bo niby jakiś pies, ochroniarz znaczy się jest w środku, ale płacić nie trzeba
- To w tym mieście nie ma biletów nocnych?
- Pewno, że są, ale odkąd te gnoje z mpk stwierdziły, że miesięczny nie obejmuje nocy, to wszyscy leją na nich ciepłym moczem i mają gdzieś ich cenniki. A kanary nie pojawiają się
w środku nocy, śpią ptaszki, he he, w swoich klatkach – wyjaśnił nieco bełkotliwie jeden
z młodych ludzi wyglądający jak żywa antyreklama kawy i mmo rpg.
Tramwaj, bardziej przypominający przedłużenie imprezy niż środek lokomocji, zatrzasnął
z chrzęstem drzwi wagonu i odjechał na Północ. Seweryn powrócił do podziwiania kamienicy. Przymknął oczy i ponownie w swojej pamięci odtworzył przebieg wydarzeń
z listopada 1952 roku. Szedł tędy z nią, wracali z teatru, rozmawiali o sztuce. Ulice powoli zamierały, było zbyt późno, ale on nie musiał się przejmować takimi błahostkami. Objął Marię w pasie i uśmiechnął się do niej. Wtem jadący od strony kościoła św. Zygmunta samochód zahamował z piskiem opon. Maria wyrwała się z jego uścisku, padła nisko na ziemię, z okna auta wychylił się młody człowiek z pistoletem w dłoni, wycelował w pierś Seweryna, nacisnął dwukrotnie spust. W tym czasie Maria podbiegła do samochodu, otworzyła tylne drzwiczki i wsiadła szparko do środka z wyrazem ulgi malującym się na twarzy. Rzuciła Sewerynowi przepraszające spojrzenie oczami wilgotnymi od łez. Seweryn
z niedowierzaniem spojrzał na odjeżdżający pojazd, na upiornie bladą w ciemności wnętrza auta twarz kobiety, którą przecież kochał, potem przeniósł wzrok na rozlewający się na jego piersi szkarłat, szybko przesączający się przez koszulę, marynarkę i płaszcz. Powoli dotknął ranę dłonią. Właściwie to nawet nie bolało. Od czerwieni rozlewało się przeraźliwe zimno obejmujące powoli i nieubłaganie całe ciało. Padł na kolana z takim samym wyrazem niezmierzonego zdumienia, jakie malowało się na jego obliczu w chwili pierwszego wystrzału. Każdy oddech sprawiał, że setki igieł przebijały płuca. Chodnik zbliżył się niebezpiecznie szybko w kierunku jego twarzy. Był tak samo zimny jak jego przestające bić serce. Gdzieś w oddali, bardzo daleko, usłyszał stukot ciężkich butów. Ktoś pochylił się nad nim. Niski głos, dochodzący jakby z drugiej strony dźwięku szepnął z nutą uśmiechu:
- Zatańczysz, bracie… Czy odważysz się zatańczyć z diabłem w świetle księżyca? – Seweryn ostatkiem sił uniósł opadającą głowę i wzniósł oczy ku górze. Mężczyźnie w czarnym, przypominającym SSmański, płaszczu za odpowiedź musiało wystarczyć ciche rzężenie dobywające się z gardła umierającego, które pozostawiło krwawą pianę na jego spierzchniętych wargach.

Seweryn potrząsnął głową, otrząsając się z morderczych wspomnień. Odwrócił się równo, w wojskowy sposób, regulaminowo przez lewe ramię i ruszył powolnym krokiem
w stronę płonącego krzyża Wieży Jasnogórskiej. Kasztanowce, które tak dobrze pamiętał gdzieś zniknęły. Zastępowały je małe drzewka o okrągłych koronach, otoczone drewnianymi podpórkami. Szedł wolno, delektując się słodkawym zapachem nocy. Księżyc Łowców prześwitywał blado przez gęste chmury, pokazując od czasu do czasu bladą tarczę. Deszcz widać znudził się bezpłciowym mżeniem i zaczął padać uczciwymi kroplami, jak na prawdziwy deszcz przystało. Lodowate strugi wlewały się Sewerynowi za kołnierz, ale
w żaden sposób nic i nikt nie mogło go zmusić do zmiany tempa wędrówki. Wiele się zmieniło, szedł więc rozglądając się uważnie rejestrując wszystkie napotkane różnice. To już nie była piętrowa wieś. Teraz była to dwupiętrowa wieś z użytkowym poddaszem i całkiem ładnym tarasem. Minął Plac Biegańskiego, rzucił okiem w stronę niegdysiejszej cerkwi, ale jego uwagę tak naprawdę przykuł ratusz. Za czasów jego życia ratusz zdecydowanie bardziej przypominał ratusz. Był to niewątpliwie ten sam budynek, choć pomalowany w odcieniu różu i ukoronowany kopułą wyglądał nomen omen jak latarnia morska. Seweryn uśmiechnął się pod nosem. No tak, częstochowianie na pewno są bardzo przewidujący… Nasłuchali się
o globalnym ociepleniu, poczytali co się stanie, gdy już roztopią się lodowce i gdzie będzie linia Bałtyku no i zbudowali sobie stosowny budynek. W sumie całkiem rozsądnie; gdy już naprawdę będzie potrzebny nie będzie trzeba się prosić o żadne dofinansowania. Mężczyzna pokręcił głową z nieukrywanym zdumieniem dla ludzkiej pomysłowości, założył ręce na plecach i ruszył Trzecią Aleją.

Złe przeczucie to nie jest najbardziej lubiane przemyślenie intuicji. Nieprzyjemne swędzenie na karku, suchość w gardle, dreszcze na plecach, wszystko to stale towarzyszyło Sylwanowi od kilku dni. Nie mógł spać, jeść, skupić się na niczym. Słownie: horror. Szklanki leciały z rąk, rozbijając się w drobny mak, książki odkładane na półkę lądowały z hukiem na podłodze, raz nawet złamał klucze w zamku. To przepełniło czarę goryczy, wściekłości i ogólnego „mam tego dość”. Sylwan wierzył swoim przeczuciom. Zawsze, wszędzie i niezaprzeczalnie. Może to głupie, bez sensu i z Archiwum X, ale nigdy go nie zawiodły. Czekał na jakąś wskazówkę, cokolwiek, co mogłoby go naprowadzić na jakikolwiek trop, który prowadziłby do przyczyny włączenia się czerwonego alarmu w jego potylicy. Aż w końcu znalazł. Nauczony doświadczeniem amerykańskich agentów kultowego filmu kupił kilka najbardziej niepoważnych i tropiących „sensację” pozycji wczesno makulaturowych. Rzucił gazety na biurko, zapalił halogenową lampkę, puścił muzykę. Musiał myśleć szybko, więc z głośników popłynęły ostre brzmienia Sabatona stymulując go do działania utworem „40 to 1”. Upił łyk stygnącej kawy i przerzucił kilka stron szarego, brudzącego niskiej jakości drukiem palce papieru. Nic ciekawego. Kolejna afera w rządzie go nie interesowała, rozważania na temat zatrzymania pracy nad budową stadionu na Euro 2012 z powodu rzekomego lądowania UFO też niewiele go obchodziły, kolejne kwieciste rewelacje o związku Dody i Nergala w ogóle pominął pogrzebowym milczeniem. Nic. Gazeta do śmieci. Następna. Niecierpliwie przewrócił kilka stron. Jego wzrok zatrzymał się na artykule o dzielnych policjantach, którym udało się odzyskać skradzione mienie ze sklepu w

www.teampoland.pun.pl www.ogamesas.pun.pl www.underworldots.pun.pl www.kongdoms.pun.pl www.pokeland.pun.pl