Dyndam na sznurze przywi±zanym do belki podtrzymuj±cej strop. Obracam siê powoli to w jedn±, to drug± stronê. Lina skrzypi upiornie przy ka¿dym poruszeniu mojego martwego cia³a. Wytrzeszczone oczy zachodz± mg³±, twarz coraz bardziej sinieje, jêzyk puchnie w ustach, a¿ w koñcu wype³za na wierzch. Nogi przestaj± drgaæ. Nastaje cisza. Moich dwóch oprawców przygl±da siê przedstawieniu cierpliwie, bez lêku, bez obrzydzenia. S± absolutnie wyprani z jakichkolwiek emocji. Po prostu stoj± tam i obserwuj± jak hu¶tam siê na swojej hu¶tawce, ko³ysany przez ¶mieræ. Po chwili wytracam pêd, zatrzymujê siê parê centymetrów nad ziemi±. Jeden z nich spogl±da na zegarek, potrz±sa rêk±, na której ¶wieci okr±g³a tarczka, przyk³ada go do ucha, próbuj±c wychwyciæ najl¿ejsze choæby tykanie. Zegar stan±³. Odpina z przegubu czarny, skórzany pasek, patrzy jeszcze raz na nieruchome wskazówki, po czym rzuca ¿yciomierz pod moje buty. Bardzo wyra¼nie, nieco w zwolnionym tempie, widzê, jak dwukrotnie odbija siê od drewnianej, pokrytej grub± warstw± kurzu pod³ogi, po czym l±duje tarcz± do góry tu¿ pode mn±. Schylam siê, by go podnie¶æ, kto wie, byæ mo¿e nakrêciæ na nowo, jednak moje mgliste palce nie s± w stanie pochwyciæ przedmiotu. Klnê szpetnie pod nosem, lecz z moich ust zamiast d¼wiêku wydobywa siê tylko para. Na potrzaskanej szybie pojawiaj± siê kwiaty malowane mrozem. Drugi, ten ni¿szy, odpala papierosa. Migotliwy p³omieñ zapalniczki pojawia siê na krótk± chwilê, mê¿czyzna zaci±ga siê g³êboko gryz±cym dymem, po czym wypuszcza siwy k³±b k±cikiem ust.
- Wygl±da na to, ¿e sobie poszed³ - mówi pod±¿aj±c wzrokiem za szar±, powoli rozp³ywaj±c± siê smug±.
- Zatem na nas te¿ ju¿ pora. Nie mo¿emy pozwoliæ czekaæ nastêpnemu klientowi – odpowiada tamten, wyjmuj±c z teczki srebrny zegarek i zapinaj±c go na rêce. Ich kroki nie pozostawiaj± w kurzu najmniejszego ¶ladu, nie dudni± na drewnianych schodach. Zostajê sam na sam z w³asnym trupem. Wzdycham ciê¿ko i rozgl±dam siê wokó³. Po raz pierwszy nie wiem, co mam ze sob± zrobiæ. Nadal tu jestem. Pomieszczenie trochê zblak³o, zmatowia³o, powietrze wydaje siê byæ bardziej zatêch³e, ni¿ by³o. Nie bardzo wiedz±c, có¿ uczyniæ dalej, podchodzê, nie dotykaj±c starych desek parkietu, do smêtnie skrzypi±cych drzwi. Schodzê po schodach, omijam zawalon±, poczernia³± od sadzy i ognia belkê i wychodzê z tej ruiny przez dziurê w ¶cianie. Ulica nie przypomina tej, któr± zapamiêta³em. Wiedzie przez kamienn±, czerwon± pustyniê. Wieje porywisty wiatr, poganiaj±cy pêdz±ce po niebie, ceglaste chmury. Drobinki wszêdobylskiego, rudego piachu bole¶nie wbijaj± mi siê w policzki i wpadaj± do oczu. Jezdnia przysypana jest pustynnym ¿wirem, który chrzê¶ci pod moimi butami, gdy idê drog± w nieznane. ¦ciemnia siê, wicher daje za wygran±, szarpi±c po³y p³aszcza. Suche powietrze drapie w gardle. Próbujê sobie to wszystko jako¶ pouk³adaæ. Jestem martwy, to jest pewne. Widzia³em w³asne truch³o, czu³em, jak z mojego cia³a uchodzi ¿ycie. Tylko co dalej? Podejmujê karko³omne zadanie, nad rozwi±zaniem którego ludzko¶æ g³owi siê od pokoleñ. Ja mam nad nimi tê przewagê, ¿e niebawem przekonam siê, która z frakcji ma racjê. I, jako niegdy¶ zatwardzia³ego ateistê, przera¿a mnie to. Bo wiem ju¿, ¿e prawda nie le¿y po mojej stronie. Sam fakt, ¿e idê po tym cholernym ¿wirze, czuj±c w ustach metaliczny posmak ¶wiadczy o tym, ¿e po "drugiej stronie" co¶ jest. Mru¿ê oczy, próbuj±c przebiæ wzrokiem ciemno¶æ. Gdzie¶ w oddali dostrzegam migaj±ce ¶wiate³ka. Przyspieszam podnosz±c ko³nierz flauszowego prochowca, by os³oniæ siê przed k³uj±cymi igie³kami piachu.
Drewniane drzwi, zbite byle jak z desek, otwar³y siê. Mê¿czyzna, wszed³szy do ¶rodka, rozejrza³ siê niepewnie. Oczy ludzi siedz±cych posêpnie przy stolikach skupi³y siê na nim, lecz po chwili zdawali siê ju¿ go nie widzieæ i powrócili do przerwanych czynno¶ci. Po stole znów potoczy³y siê kolorowe ko¶ci, karty uderzy³y o blat, jaki¶ kieliszek g³o¶niej brzêkn±³, odstawiony z pijackim impetem na ³awê. Barman, chudy, jednooki staruszek z papierosem trzymanym wargami przeciera³ brudn± szmat± wys³u¿one kufle i bacznie obserwowa³ nowo przyby³ego. Ten podszed³ do kontuaru i rzuci³ okiem na tutejsze specja³y. Zmarszczy³ brwi, widaæ nie rozpozna³ ¿adnego z trunków.
- Macie tu whisky?
- Oczywi¶cie! Najlepsz± w ca³ej Podrugiejstronie! - Barman pos³a³ mu wyuczony u¶miech, chwyci³ w szponiast± d³oñ nieco wyszczerbion± szklankê z grubym dnem i wla³ do niej z przykurzonej butelki br±zowy p³yn. Podsun±³ j± klientowi, strzepuj±c drug± rêk± popió³ do przepe³nionej popielnicy.
- Czym szanowny pan p³aci? - Spyta³ uprzejmie, ca³y czas trzymaj±c szklankê. Go¶æ stropi³ siê, jakby sobie o czym¶ przypominaj±c, poklepa³ siê po tylnej kieszeni spodni, przetrz±sn±³ wewnêtrzne zakamarki p³aszcza, dopiero w bocznych kieszeniach, przeszukiwanych coraz bardziej nerwowo, zabrzêcza³y jakie¶ monety. Obcy wyci±gn±³ jedn±, przyjrza³ siê jej bardzo uwa¿nie, jakby widzia³ j± po raz pierwszy i po³o¿y³ j± na ladzie.
- Czy przyjmujesz tak± walutê, dobry cz³owieku? - Do Barmana dopiero po chwili dotar³ sens zadanego mu pytania; widok Obola po³o¿onego jako zap³ata za pod³± whisky, robion± z rdzawej deszczówki i ró¿nego ¶wiñstwa zaskoczy³ go tak dalece, ¿e a¿ zadr¿a³y mu szczurze nozdrza. Zgarn±³ szybko monetê, jakby p³ac±cy mia³ siê rozmy¶liæ, schowa³ j± do najg³êbszej skrytki swojej sk³adaj±cej siê z kolorowych ³at kamizelki i odpowiedzia³, nieco zbity z panta³yku:
- Taaaa... W Podrugiejstronie przyjmujemy wiele ró¿nych walut. - Wyszczerzy³ siê paskudnie i zbli¿y³ swoj± twarz do nieznajomego. Tamten odsun±³ siê ze ¼le skrywan± odraz±, gdy owion±³ go smród pod³ego tytoniu i kwa¶nego oddechu.
- Jeste¶ nowy, prawda? - Szepn±³ staruszek, nerwowo spogl±daj±c na siedz±cych przy brudnych stolikach go¶ci. - Znaczy siê, niedawno kipn±³e¶, tak? - Kiwniêcie g³ow± by³o jedyn± odpowiedz±. Barman wyd±³ wargi, zgasi³ obrzydliwego peta, pu¶ci³ trzyman± szklankê i wyszed³ zza lady, siadaj±c na okr±g³ym taborecie obok swojego go¶cia.
- Pos³uchaj mnie, przyjacielu. Jeste¶ nowy, wiêc nie wiesz. Ta whisky nie by³a warta twojego Obola, ale jako resztê przyjmij moj± radê. Nie marnuj tych monet w przydro¿nych barach, burdelach czy kasynach. Zawsze miej przynajmniej jedn±. Zawsze – dla podkre¶lenia wagi swoich s³ów wzniós³ ku górze wskazuj±cy palec i otwar³ szeroko jedyne oko.
- Co siê stanie, je¶li stracê wszystkie?
- Ró¿nie mo¿e byæ. Powiadaj±, ¿e je¶li Dyli¿ans zabierze ciê Tam, to zostajesz ju¿ na zawsze, bez mo¿liwo¶ci powrotu, stukaj±c czym popadnie na strychu i t³uk±c ze z³o¶ci talerze.
- Tam, czyli gdzie?
- Tam to jest nazwa ¶wiata ¿ywych. Po prostu Tam. - Upi³ ³yk whisky zamówionej przez nowo przyby³ego i skrzywi³ siê ze wstrêtem. - Inni mówi±, ¿e zwyczajnie powracasz do Podrugiejstrony. Ale szczerze powiedziawszy, nie spotka³em nigdy nikogo, kto by wróci³ po utracie wszystkich Oboli Tam. Wiêc w³o¿y³bym t± tezê miêdzy bajki a bzdury.
- A je¶li monety przepadn± mi tu?
- No có¿... Idziesz dalej. Ale dok±d? Tego nie wiem. Nie znalaz³ siê nikt, kto wróci³by z Pustkowi, by opowiedzieæ, co tam siê znajduje. Nie ryzykowa³bym. Podrugiejstronie mo¿e nie jest bardzo malownicz± czy przyjazn± krain±, ale jest, a my wraz z ni±, przyjacielu. Lepiej nie kombinowaæ i pilnowaæ Oboli. - Gdzie¶ daleko, na zewn±trz, rozleg³ siê przeszywaj±cy d¼wiêk syreny przeciwlotniczej. Na twarzach go¶ci wykwit³o przera¿enie, zerwali siê z krzese³, Barman szybciej, ni¿ mo¿na by spodziewaæ siê po jego w±t³ej posturze, podbieg³ do klapy w pod³odze i podniós³ j±, wpuszczaj±c wszystkich do ¶rodka. Tylko jeden, pijany w sztok mê¿czyzna pozosta³, ¶pi±c na zastawionej pustymi kuflami ³awie. Nikt go nie obudzi³, wszyscy jak jeden m±¿ czym prêdzej zbiegli na dó³. Pokrywa opad³a skrywaj±c ich w mroku roz¶wietlanym jedynie przez nik³e ¶wiat³o, wpadaj±ce z sali przez przerwy miêdzy deskami.
- Co siê dzieje?
- Ciii, nowy, przekonasz siê – g³os Barmana zabrzmia³ tu¿ przy uchu pytaj±cego. - Patrz uwa¿nie... - Po chwili dobieg³ ich przera¼liwy d¼wiêk mnóstwa muszych skrzyde³, tn±cych powietrze. Do sali wlecia³y setki t³ustych much, przelecia³y przez ni± i opu¶ci³y tak szybko, jak siê pojawi³y.
- Co to by³o?
- Muchy, przyjacielu. Ich Pan urz±dzi³ sobie dzisiaj polowanie.
- Co?!
- To, co s³ysza³e¶ – odpowiedzia³ barczysty mê¿czyzna, o kilkakrotnie po³amanym nosie – Pan Much urz±dzi³ sobie polowanie. - Uniós³ klapê i wyszed³. Za nim z kryjówki wynurzyli siê pozostali. Pijany mê¿czyzna nadal siedzia³ przy stole, dok³adnie tak, jak go pozostawili. Przybysz przyjrza³ siê uwa¿nie jego pokrytej rdz± sylwetce. Podszed³ do niego i chwyci³ za ramiê, chc±c go obudziæ. Cz³owiek rozsypa³ siê w rudy py³. Oczy nowego zrobi³y siê okr±g³e jak spodki, odst±pi³ parê kroków w ty³, ca³y czas wyci±gaj±c rêkê, jakby nadal trzyma³ j± tamtemu na barku.
- On... On...
- Rozsypa³ siê – Barman wypowiedzia³ te s³owa beznamiêtnie, jakby przekazywa³ informacjê o aktualnej godzinie.
- Ale... Dlaczego nie zabrali¶cie go ze sob±?! Przecie¿ zmie¶ciliby¶my siê wszyscy! - Po³y p³aszcza zawirowa³y, gdy odwróci³ siê ze w¶ciek³o¶ci± i przera¿eniem do stoj±cych za nim ludzi.
- Uspokój siê, ch³opie – jeden z wcze¶niej graj±cych w ko¶ci przysun±³ sobie krzes³o i opad³ na nie ciê¿ko – takie rzeczy siê tu zdarzaj±. Na pierwszy rzut oka widaæ, ¿e¶ nietutejszy. Mogli¶my go wzi±æ. Ale wtedy Pan Much móg³by nie z³apaæ nic dalej. I wróci³by jutro. A tak mamy spokój przynajmniej na tydzieñ. Zreszt±. Na pustyni s± gorsze rzeczy. - Po tych s³owach wpatrzy³ siê w rdzawy piasek. Zmru¿y³ oczy i rzuci³ siê w tamt± stronê. Wraz z nim kupkê pocz±³ rozgrzebywaæ chudy jegomo¶æ, jeszcze lichszej postury, ni¼li w³a¶ciciel baru.
- Poszed³ precz, ja znalaz³em pierwszy!
- Niech ciê diabli porw±, oddawaj, to moje! - Wrzaski i szamotaninê przerwa³ huk wystrza³u. Oczy wszystkich zwróci³y siê w stronê stoj±cego na stole Barmana, trzymaj±cego dymi±c± jeszcze dwururkê.
- To mój bar i wszystko, co traci w³a¶ciciela staje siê moj± w³asno¶ci± – odpali³ papierosa – znacie zasady, ch³opcy. - Tamci dwaj pos³usznie, jak dobrze u³o¿one psy, odst±pili od dwóch Oboli, które po³yskiwa³y w czerwonawym popiele.
S³oñce wzesz³o niedawno, lecz Jerry by³ ju¿ w drodze od przesz³o dwóch godzin. Wlók³ siê noga za nog± po pokrytym ¿wirem trakcie i rozmy¶la³ nad wczorajszymi wydarzeniami. Zamierza³ dotrzeæ do Stacji, z której odje¿d¿a³ Dyli¿ans. Koniecznie musia³ dostaæ siê Tam, by dowiedzieæ siê, co s³ychaæ u jego bliskich. Chcia³ zobaczyæ swoj± ¿onê i córkê. Têskni³ za nimi tak bardzo, jakby nie widzia³ ich rok, a nie zaledwie dwa dni. Barman powiedzia³ mu, ¿e podró¿ w jedn± stronê kosztuje Obola. W³o¿y³ rêkê do kieszeni. Obol Tam, Obol z powrotem, zostan± mu jeszcze dwa. Nie bêdzie chyba tak ¼le, mo¿e w przysz³o¶ci uda mu siê zdobyæ ich wiêcej. Co prawda nie mia³ jeszcze pomys³u, jak to zrobiæ, ale tym postanowi³ siê na razie nie przejmowaæ. Jego priorytetem sta³o siê ponowne znalezienie siê Tam.
Mê¿czyzna siedz±cy na wielkiej, skórzanej walizce pocz±tkowo nie zwróci³ uwagi na Jerry' ego. Dopiero po powtórzeniu zadanego pytania odwróci³ siê w jego stronê i zmru¿y³ oczy w sposób charakterystyczny dla krótkowidza. Zdj±³ okulary z orlego nosa, przeczy¶ci³ r±bkiem flanelowej, kraciastej koszuli fioletowe szk³a i za³o¿y³ je ponownie, uwa¿nie taksuj±c stoj±cego przed nim biznesmena w szarym p³aszczu.
- O co pan pyta³, bo nie dos³ysza³em?
- Pyta³em, o której ma odjechaæ Dyli¿ans.
- Doprawdy, sir, có¿ za niedorzeczno¶æ. Przecie¿ oczywistym jest, i¿ Dyli¿ans odje¿d¿a zawsze dok³adnie wtedy, kiedy powinien.
- Czyli? - Brytyjski akcent tego dziwnego cz³owieka zaczyna³ dzia³aæ Jerry' emu na nerwy.
- Czyli przyjedzie, jak bêdzie, ani chwili wcze¶niej, ani pó¼niej. - Dziwak kiwn±³ szybko g³ow± i powróci³ do obserwowania pustyni. Jerry pokrêci³ g³ow± i przysiad³ na przysypanym py³em kamieniu. ¯ar la³ siê z nieba poruszaj±c suchym powietrzem. Na horyzoncie dostrzeg³ unosz±cy siê nad drog± tuman kurzu, który ca³kiem szybko zbli¿a³ siê w ich stronê. Po chwili da³o siê s³yszeæ têtent kopyt. Dyli¿ans zatrzyma³ siê nieopodal Jerry' ego i ekscentryka z fioletowymi okularami na nosie. Konie, zupe³nie inne od tych, które Jerry zna³ ze swojego ziemskiego ¿ycia, nerwowo prze¿uwa³y wêdzid³a. Og³owia na mocnych pyskach zdobione by³y stalowymi æwiekami, kó³ka ³±cz±ce je z wodzami pobrzêkiwa³y przy ka¿dym potrz±¶niêciu zwieñczonymi poskrêcanymi ró¿kami ³bów. Jerry zbli¿y³ siê do metalowych, mocno ze¿artych przez rdzê drzwi i szarpn±³ je. Wo¼nica siedz±cy na ko¼le po³o¿y³ mu drewnian± rêkê na ramieniu. Zrzuci³ z g³owy kaptur i spojrza³ na niego ¶wiec±cymi oczami.
- Twój Obol za przejazd. - Jerry, nie odwracaj±c wzroku od nietypowego stangreta, wyci±gn±³ z kieszeni monetê i po³o¿y³ na uplecionej z grubej wikliny d³oni, po czym znikn±³ w ciemnym wnêtrzu powozu. Tu¿ ko³o niego usadowi³ siê mê¿czyzna z wielk± walizk±. Chwilê pó¼niej Dyli¿ans ruszy³, chrzêszcz±c ko³ami po ¿wirowym pod³o¿u. Nie ujechali wiêcej ni¿ dziesiêæ kilometrów, gdy za nimi rozleg³y siê strza³y i wrzaski. Posplatany z poskrêcanych konarów wo¼nica obejrza³ siê przez ramiê i popêdzi³ pó³mechaniczne konie do szybszego biegu. Zwierzêta zar¿a³y smagniête po grzbietach batem i pos³usznie przyspieszy³y. Napastnicy nie dawali za wygran±; powoli, acz nieub³aganie zbli¿ali siê do powozu strzelaj±c z bandoletów w bure niebo. Dopadli w koñcu celu, w pêdzie otwarli drzwi i wywlekli podró¿nych, którzy z ³oskotem gruchnêli o ziemiê.
- S³ysza³em niegdy¶ pewn± plotkê, sir. - Irytuj±cy, brytyjski akcent wyrwa³ Jerry' ego z b³ogiej nie¶wiadomo¶ci. Ból rozla³ siê fal± po ca³ym ciele. Nie wiedzia³, ¿e martwi mog± do¶wiadczaæ go z tak± intensywno¶ci±. Le¿a³ na rozgrzanym piasku w samych slipkach. Jego rozmówca by³ w niewiele lepszym stanie; niemal nagi, posiniaczony, z wybitym przednim zêbem.
- Jak± plotkê – wyplu³ piach.
- Otó¿ s³ysza³em, i¿ ci, którzy utrac± swe Obole, co w³a¶nie nast±pi³o za spraw± owych nie – d¿entelmenów, udaj± siê na Pustkowia. Nie od razu; nastêpuje to, gdy w Podrugiejstronie zachodzi s³oñce, wówczas cz³ek taki jeno w rdzawy py³ siê przemienia i przenosi siê do wspomnianej krainy. S³ysza³em, i¿ oni maj± jakoby szansê na co¶ lepszego. Jak zapewne zauwa¿y³e¶, sir, ta kraina nie jest zbyt przyjazna. Ponoæ ¿±dz± ni± najprymitywniejsze i najpodlejsze osobniki, choæ nie do koñca wierzê temu twierdzeniu, bowiem nie spotka³em tu zbyt wielu Francuzów... ale nie odbiegajmy od tematu. Ponoæ Obole s± tym, co wi±¿e nas z Podrugiejstronie i s± równie¿ odzwierciedleniem chêci posiadania i materializmu. I po utracie Oboli zyskuje siê mo¿liwo¶æ uwolnienia od doczesnych problemów i zaznania szczê¶cia wiecznego. Takie swoiste niebo, uwierzy pan? - Jerry patrzy³ na niego z wyrazem twarzy naukowca, który odnalaz³ wyj±tkowo ciekawego robaka.
- Byæ mo¿e ma pan racjê. Obawiam siê, ¿e niebawem bêdziemy mieli okazjê przekonaæ siê, jak jest naprawdê – spojrza³ w stronê nikn±cego za horyzontem s³oñca.
- Pan na pewno. Ja – nie s±dzê.
- Przecie¿ pana te¿ okradli ze wszystkiego. - Brytyjczyk, jak zacz±³ go nazywaæ w my¶lach Jerry, wsta³, otrzepa³ siê i sk³oni³ mu lekko.
- Widzisz, sir, trzeba byæ zapobiegliwym. Ja swojego Obola dawno temu po³kn±³em, przez co nie mo¿na mi go odebraæ – odszed³ wraz z ostatnimi promieniami s³oñca, pozostawiaj±c Jerry' ego w os³upieniu. Po chwili wiatr rozwia³ rudy kurz, który pozosta³ po nowojorskim biznesmenie.
Offline
Przeczyta³em wszystkie zamieszczone przez Ciebie opowiadania. To wed³ug mnie jest najlepsze.
Dla mnie ta "najlepszo¶æ" to sugestywne opisy wci±gaj±ce czytelnika w uniwersum wydarzeñ, jak równie¿ sam pomys³ na opisywan± historiê.
Gratki.
Offline